
W listopadowe przedpołudnie jak na złamanie karku pędziłam do redakcji, z którą wówczas freelancersko współpracowałam (spoiler alert: czas przeszły nieprzypadkowy). O dziwo jesień była jeszcze całkiem znośna, dzień był ciepły, świeciło słońce, a ja miałam na sobie mój ulubiony trencz. Wpadłam omówić tekst, który niedawno napisałam. Było całkim miło, dostałam pozytywny feedback, artykuł się spodobał, miał całkiem niezłe wyniki. Pojawiło się tylko jedno drobne „ale”. – Wiesz co, Ty trochę za bardzo lubisz tych swoich bohaterów – usłyszałam. Dziś totalnie nie pamiętam, co odpowiedziałam na ten zarzut, ale znając życie (i siebie) – pewnie nic. Pamiętam jednak, co sobie pomyślałam, gdy wracałam do domu. – Czy serio można kogoś lubić za bardzo?
Pisząc kolejne teksty, rozmawiając z kolejnymi bohaterami, opowiadając i angażując się w ich historie, cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam zdanie wypowiedziane w listopadowe popołudnie. – Może coś w tym jest? – myślałam sobie czasami, ślęcząc nad plikiem w Wordzie. Kursor miarowo pulsował.
Zostawiasz czy zmieniasz?
– Może faktycznie lepiej byłoby, gdyby teksty były bardziej sensacyjne i kontrowersyjne i clickbitowe? Po chwili zwątpienia wracał mi rozum i uznawałam, że chyba upadłam na głowę. Stukałam w klawiaturę dalej, zdania zgrabnie wypływały spod moich palców.
Nie raz usłyszałam, że zaproponowane przeze mnie tytuły trzeba lekko podrasować, żeby się klikały. Żeby były soczyste, żeby aż prosiły się o przeczytanie. Ich finalnie, „ulepszone” wersje często były pokraczne i w większości przypadków nie miały nic wspólnego z pierwotnym założeniem. Były za to naszpikowane słowami, których sama nigdy bym nie użyła. I choć coraz częściej czułam się tak, jakbym w bucie miała irytujący kamień, który z każdym krokiem boleśnie wbija mi się stopę, to uparcie szłam w to dalej. Przymykałam oko, żarliwie usprawiedliwiałam w głowie wszystkie dziwne akcje. – W końcu tak działają media – powtarzałam sobie. Do czasu.
Otrzeźwienie nadeszło w paskudny, zimowy dzień, na początku 2025 roku. W lutym lub na początku marca. Wiedziałam, że chcę pisać, poruszać ważne dla mnie tematy, opowiadać ludzkie historie. Ale równie mocno wiedziałam, że chcę być traktowana jak człowiek – nie jak robot wypluwający teksty. Wiedziałam, że chcę tworzyć dopracowane i wartościowe materiały, a nie lecieć na ilość. Wiedziałam, że nie nadaję się do pisania na akord, bo mimo tego, że kocham tę robotę, to chcę mieć czas na życie. Wiedziałam też, że sensacja, kontrowersja, szukanie dziury w całym i sztuczne bicie piany nie jest dla mnie. Nie powiem – było to bardzo uwalniające – bo zdałam sobie sprawę, że chcę robić dziennikarstwo po swojemu i na własnych zasadach*. Bo uwierzyłam, że mogę. Po prostu.
Nie wiem, czy da się lubić ludzi za bardzo. Może tak, może nie. Może po prostu trudno to stwierdzić. Wiem jednak jedno: jeśli nie lubi się ich wcale, jeśli nie jest się ich ciekawym, nie ma się dla nich szacunku, to nie da się dobrze, rzetelnie i z empatią opowiadać ich historii. A ja chcę opowiadać. Słuchać. Zadawać pytania. Wchodzić w codzienność, nie w sensację.
Właśnie po to stworzyłam PO PROSTU. Bo wierzę, że nawet pozornie prosta historia ma znaczenie – jeśli podejść do niej z uwagą, ciekawością i szacunkiem. I że czasem „za bardzo” to dokładnie tyle, ile trzeba.
Mam nadzieję, że Wam się tu spodoba.
* Dziś mam przyjemność pracować z dużymi mediami na swoich zasadach, w poszanowaniu swoich wartości. Czuję, że to co robię ma sens, a moja praca jest szanowana i doceniana. To ogromny przywilej.