Serce gryzie nostalgia?

elementy-przesunięcie (5)

Przedostatni weekend sierpnia spędziliśmy na Kaszubach z rodziną. I choć było pieruńsko zimno, choć wiało, padało i nie było mowy o typowo letnich aktywnościach, to ten czas – co brzmi dość paradoksalnie – był dla mnie kwintesencją wakacji. Był tym, za czym bardzo tęskniłam, choć nawet o tym nie widziałam. Był czasem beztroski, odpoczynku, dziecięcej radości. 

Na pierwszy rzut oka ten wyjazd nie miał podjazdu do zagranicznych wojaży po Albanii, Grecji czy na południu Włoch. Siedzieliśmy na kupie w drewnianym, letniskowym domku, w którym było chłodno. Każdy czekał na swoją kolejkę do mycia, piliśmy herbatę ze szklanek z ciemnego szkła. Totalnie zwyczajnie, zdecydowanie mało instagramowo. Wszystkie talerze były z innej parafii, brakowało sztućców, czajnik grzał wodę jak chciał. Mama zabrała naleśniki, gofry, sernik, swoje pomidory i wielki słoik ogórków małosolnych. Na kolację zajadaliśmy się prostymi kanapkami, śmialiśmy się do rozpuku, rozwiązywaliśmy krzyżówki i po kolei grzaliśmy się przy farelce przytarganej z domu. Podczas wycieczki do pobliskiego miasteczka urządziliśmy sobie turniej na automacie do boksowania, losowaliśmy kolorowe kulki z niepotrzebnymi nikomu pierdółkami. W chłodne popołudnie po spacerze poszliśmy na pizzę, którą zjedliśmy zmarznięci pod drewnianą wiatą. Była przepyszna.

W niedzielę wracaliśmy do Poznania. Błądziłam wzrokiem po polach ze skoszonym zbożem, na których w równiutkich odstępach wylegiwały się baloty. Oglądałam kwitnące słoneczniki i trochę kiczowate dożynkowe dekoracje w kaszubskich wioskach. Wtedy do szpiku kości poczułam nostalgię, która powoli zaczęła szeptać mi do ucha, że to koniec. Koniec lata. Że już blisko, bardzo blisko. Kwitnące w lasach wrzosy i nieśmiało żółknące liście były na to najlepszym dowodem. 

Po wejściu do mieszkania włączyliśmy radio, w 357 trwała transmisja Listy na wakacje. Z ustawionego w salonie Marshalla rozległy się takty piosenki A-HA Summer moved on”. Później Na jednej z dzikich plaż”, Bananowy Song”. Na piosence Ireny Santor o tym, że już nie ma dzikich plaż, pękłam i zaczęłam płakać. Poczułam ciężar mijającego czasu, i tego, że kolejne lato w moim życiu już prawie za mną. Przybiło mnie to, że najlepszy czas w roku właśnie bezpowrotnie się kończy i że wróci dopiero po długich miesiącach jesienno-zimowej szarugi. 

Przecież nie zdążyłam zrobić nawet połowy rzeczy, które pozwoliłyby mi uznać, że lato było udane – pomyślałam i od razu zaczęłam robić sobie wyrzuty. Nie przeczytałam zbyt wielu książek. Nie odwiedziłam jakiś super miejsc. Nie najadłam się fasolki szparagowej, truskawek, czereśni i malin. Nie zachwycałam się jagodziankami z modnych poznańskich miejscówek. Nie miałam pięknego, zielonego, kwitnącego balkonu. Nie byłam na festiwalu. Nie rozegrałam wystarczająco dużo partyjek w badmintona, nie zachwycałam się niezliczoną ilością zachodów słońca. Nie wynosiłam letnich stylizacji. Nie słuchałam kumkania żab w letnie noce. Zaliczyłam za to skręcenie kostki, które na kilka tygodni unieruchomiło mnie w domu i skreśliło jakiekolwiek sporty i aktywności. Potworna lipa.

W umartwianiu się nad swoim losem i taplaniu się w tym, co mi się nie udało, albo co poszło nie tak, jak sobie zaplanowałam, zapomniałam o najważniejszym. O tym, że lato było absolutnie wyjątkowe. Dziwne, zupełnie inne od wszystkich przeżytych dotychczas, ale na swój sposób piękne. Było czasem, który przyniósł mi wielkie spełnienie, było czasem, o którym zawsze marzyłam, a który teraz – nakarmiona słodkimi obrazkami z social mediów – totalnie je spłaszczyłam i zbagatelizowałam. Bo czegoś nie zrobiłam, bo czegoś nie doświadczyłam. Bo coś tam, bo ktoś tam. Durna bździągwa, jak powiedziałby mój tata. No durna. 

Słucham przejęta tych wszystkich letnich piosenek, z których nostalgia i tęsknota wylewają się hektolitrami. Czuję ją każdą częścią ciała. Słońce powoli zachodzi, dzień jest coraz krótszy. Nasturcje w skrzyni na balkonie powoli usychają. A ja, mimo rozlewającego się w środku smutku nie chcę narzekać na to, że czas płynie. Że bezlitośnie mija. Wiem, że to sierpniowe popołudnie będzie za moment odległym wspomnieniem z innego świata. A ja bardzo chcę je zapamiętać.

Na okładce żółtej książki, która leży na moim biurku, czytam, że latem świat jest piękniejszy, a codzienność bardziej intensywna. Bo latem mało się musi, a może wszystko”. Przebiegam po tekście kilka razy, w głowie zaczynam polemizować z cytatem, nagle czuję się rozdrażniona idealizowaniem lata. – A gdyby tak móc, a nie musieć przez cały rok? Gdyby przestać gonić za dziwnymi, niezrozumiałymi oczekiwaniami?

Gdyby tak zacząć żyć tu i teraz nie czekając na lepszy, na bardziej odpowiedni moment? Gdyby przestać oglądać się na to, czy okoliczności są sprzyjające? (spoiler: nigdy nie będą). Przecież lato, do licha, trwa w Polsce naprawdę bardzo krótko. To dosłownie kilka weekendów. Czemu więc żyć po swojemu, w pełni, łapczywie i chciwie tylko wtedy? W drewnianej chacie na Kaszubach całą sobą poczułam, że do szczęścia nie potrzeba naprawdę wiele. Mnie wystarczyło rodzinne ciepło i ludzie, których kocham. Nie pocztówki z Instagrama, rustykalne chatki czy turkusowa woda. Potrzebowałam zwyczajności, która okazała się czymś urzekającym i czarującym. 

Kończąc, myślę sobie, że lato zawsze odchodzi zdecydowanie szybciej, niż bym chciała. Ale – co paradoksalne – wraca też dużo prędzej, niż się spodziewam. Każdego roku jest inne – jedyne, niepowtarzalne i wyjątkowe. I kurcze, chyba właśnie to jest w nim najpiękniejsze. 

 

PS Moją pamiątką z tegorocznych wakacji jest aluminiowy pierścionek, który Miko wylosował w automacie z kulkami. Będę go nosić, dopóki się nie rozpadnie. Kto wie, może dotrwa do kolejnego lata.