(przeczytaj)

Kiedy nie wiadomo, o co chodzi
Beznamiętnym okiem narratora-kronikarza obserwujemy życie Anny i Toma, pary trzydziestokilkulatków, południowców, którzy tuż po studiach wyemigrowali do Berlina. Kreatywna, zdalna praca, piękne mieszkanie w kamienicy będące uosobieniem pinterestowego tagu „modern minimal interior”. Testowanie nowych przepisów, picie kawy speciality, imprezy, całonocne kolacje u przyjaciół, książki i modne magazyny. Do tego lewicowe poglądy i szerokie grono znajomych. Brzmi jak przepis na wygodne, przyjemne życie w europejskiej stolicy hipsterstwa. A jednak ciągle czegoś brakuje, czegoś jest za mało. Czego chcieć więcej? – można by zapytać. Szczerze? Myślę, że Anna i Tom sami chcieliby to wiedzieć. Podobnie jak spora część millenialsów, którzy przejrzą się w tej powieści jak w lustrze. Oczywiście – Latronico dość mocno generalizuje, a stworzeni przez niego bohaterowie są płascy, miałcy i dość nijacy. Momentami są antypatyczni i szalenie irytujący. Język, którym posługuje się autor jest oszczędny, chłodny, momentami przybiera ton socjologicznego raportu. Pomimo wielu „ale” w powieści jest sporo prawdy, momentami dość gorzkiej. Im dalej wchodzimy w historię Anny i Toma, tym mocniej uświadamiamy sobie, że owo „idealne życie”, którego doświadczają, jest wyłącznie pozorem i ułudą. Kreatywna praca, którą można wykonywać z każdego miejsca na świecie nuży, frustruje, okazuje się też dość bezsensowna i mało satysfakcjonująca. Znajomości i przyjaźnie okazują

Co się kryje w głowie Lise?
Przyznam się bez bicia – wszystko zaczęło się od wielkiego zachwytu piękną, bajecznie kolorową okładką, która aż krzyczała, by wziąć ją w dłonie. Kiedy zobaczyłam, że autorką powieści (a może raczej mini-powieści, bo ma ona tylko 164 strony, więc do połknięcia w jeden dzień) jest Muriel Spark, a tłumaczem Jacek Dehnel, wiedziałam, że raczej się nie zawiodę. Główną bohaterką jest dziwna i szalenie ekscentryczna Lise. Wiemy, że mieszka w dużym mieście (może w Londynie?), pracuje w biurze księgowym, nie jest ani młoda, ani stara, ani ładna, ani brzydka. Jest głośna, wyzywająca, irytująca, momentami bezczelna. Szczyci się tym, że biegle posługuje się czterema językami (duńskim, włoskim, francuskim, angielskim). Poznajemy ją w przymierzalni w sklepie odzieżowym, podczas kompletowania garderoby na długowyczekiwane wakacje, na które lada moment się wybiera. Z owych wakacji Lise nigdy nie wróci, ponieważ zostaje zamordowana. To nie spoiler – o tym, że zostanie zamordowana, wiemy od pierwszych stron. Powieść jest nonszalancka i intrygująca – czyta się ją błyskawicznie. Język czaruje swoją kwiecistością i dynamiką, momentami nie da się od niej oderwać. Nie jest to typowa i konwencjonalnie opowiedziana historia – sporo w niej zwrotów akcji i niedomówień, sporo w niej dziwactwa – głównie za sprawą głównej bohaterki, która

Słodki Budyniek, Uparty Rosomaczek*
Ameryka. Saga wielopokoleniowego rodu stolarzy. Drwale. Daglezje. Uduchowieni wyznawcy drzew. Placek z wiśniami. Stół, który chodzi i gada. Matka Boska objawiająca się pod postacią foki. Ojciec Michael Caravaggio. To wszystko w jednej, debiutanckiej powieści, od której nie da się oderwać. Sama nie wiem, od czego powinnam zacząć, bo „Prawdziwa historia Jeffreya Wattersa i jego ojców”, to jedna z najlepszych powieści, jakie czytałam w całym swoim życiu. Dość długo zastanawiałam się nad tym, z czego wynikają moje zachwyty i doszłam do wniosku, że jej lektura dała mi dokładnie to, czego chyba od zawsze, być może nawet nieświadomie poszukiwałam w literaturze – doskonałą, świetnie nakreśloną i – co super ważne – dowiezioną do samego końca fabułę, charakternych bohaterów z krwi i kości, którzy zostają w pamięci (Josh – always in my heart!), formę, która zaskakuje z każdym rozdziałem, masę dopaminy i zaskoczeń oraz… dopieszczony, soczysty i niezwykle smakowity język. Dzieło Łyskawy jest niebanalne, satyryczne, ekscentryczne, momentami dziwne, ale gwarantuję Wam, że czegoś takiego jeszcze nie czytaliście. Przez całą powieść skaczemy po różnorodnych czasoprzestrzeniach – i choć w pierwszych rozdziałach może wydawać się do dość męczące – to później, w miarę czytania, łapie się bakcyla i ciągle chce się więcej, bo w sumie

Serce gryzie nostalgia?
Przedostatni weekend sierpnia spędziliśmy na Kaszubach z rodziną. I choć było pieruńsko zimno, choć wiało, padało i nie było mowy o typowo letnich aktywnościach, to ten czas – co brzmi dość paradoksalnie – był dla mnie kwintesencją wakacji. Był tym, za czym bardzo tęskniłam, choć nawet o tym nie widziałam. Był czasem beztroski, odpoczynku, dziecięcej radości. Na pierwszy rzut oka ten wyjazd nie miał podjazdu do zagranicznych wojaży po Albanii, Grecji czy na południu Włoch. Siedzieliśmy na kupie w drewnianym, letniskowym domku, w którym było chłodno. Każdy czekał na swoją kolejkę do mycia, piliśmy herbatę ze szklanek z ciemnego szkła. Totalnie zwyczajnie, zdecydowanie mało instagramowo. Wszystkie talerze były z innej parafii, brakowało sztućców, czajnik grzał wodę jak chciał. Mama zabrała naleśniki, gofry, sernik, swoje pomidory i wielki słoik ogórków małosolnych. Na kolację zajadaliśmy się prostymi kanapkami, śmialiśmy się do rozpuku, rozwiązywaliśmy krzyżówki i po kolei grzaliśmy się przy farelce przytarganej z domu. Podczas wycieczki do pobliskiego miasteczka urządziliśmy sobie turniej na automacie do boksowania, losowaliśmy kolorowe kulki z niepotrzebnymi nikomu pierdółkami. W chłodne popołudnie po spacerze poszliśmy na pizzę, którą zjedliśmy zmarznięci pod drewnianą wiatą. Była przepyszna. W niedzielę wracaliśmy do Poznania. Błądziłam wzrokiem po polach ze skoszonym zbożem, na

Za bardzo?
W listopadowe przedpołudnie jak na złamanie karku pędziłam do redakcji, z którą wówczas freelancersko współpracowałam (spoiler alert: czas przeszły nieprzypadkowy). O dziwo jesień była jeszcze całkiem znośna, dzień był ciepły, świeciło słońce, a ja miałam na sobie mój ulubiony trencz. Wpadłam omówić tekst, który niedawno napisałam. Było całkim miło, dostałam pozytywny feedback, artykuł się spodobał, miał całkiem niezłe wyniki. Pojawiło się tylko jedno drobne „ale”. – Wiesz co, Ty trochę za bardzo lubisz tych swoich bohaterów – usłyszałam. Dziś totalnie nie pamiętam, co odpowiedziałam na ten zarzut, ale znając życie (i siebie) – pewnie nic. Pamiętam jednak, co sobie pomyślałam, gdy wracałam do domu. – Czy serio można kogoś lubić za bardzo? Pisząc kolejne teksty, rozmawiając z kolejnymi bohaterami, opowiadając i angażując się w ich historie, cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam zdanie wypowiedziane w listopadowe popołudnie. – Może coś w tym jest? – myślałam sobie czasami, ślęcząc nad plikiem w Wordzie. Kursor miarowo pulsował. Zostawiasz czy zmieniasz? – Może faktycznie lepiej byłoby, gdyby teksty były bardziej sensacyjne i kontrowersyjne i clickbitowe? Po chwili zwątpienia wracał mi rozum i uznawałam, że chyba upadłam na głowę. Stukałam w klawiaturę dalej, zdania zgrabnie wypływały spod moich palców. Nie raz usłyszałam, że